Andrzej Chwalba „Przegrane zwycięstwo. Wojna polsko-bolszewicka 1918-1920”

Andrzej Chwalba jest dla mnie przykładem historyka kompletnego – wybitny specjalista w swojej dziedzinie (wiek XIX) nie stroni od zabierania głosu w sprawach dotyczących innych ram czasowych, a do tego trzeba pogratulować mu warsztatu pisarskiego. Naukowiec, który czuje się swobodnie nie tylko w akademickich murach, ale również na kartach swoich książek. Od kilku lat, zachęcony kolejnymi rocznicami, sukcesywnie opisuje Wielką Wojnę oraz pierwsze lata II Rzeczpospolitej. Na przestrzeni sześciu lat wydał kilka książek (między innymi Samobójstwo Europy. Wielka Wojna 1914–1918 (2014), Wielka Wojna Polaków 1914–1918 (2018), Legiony Polskie 1914–1918 (2018), 1919. Pierwszy rok wolności (2019)), które są zarówno sukcesem komercyjnym, jak i pisarskim. Wspominam o tym, sygnalizując zarazem ważną rzecz: Chwalba się nie powtarza, nie plagiatuje siebie. Ta wielka sztuka idzie jednocześnie w parze z podsycaniem ciekawości czytelnika. Dzieje się tak również dlatego, że historyk stawia swoje własne tezy. Nie inaczej jest w najnowszej książce, znowu rocznicowej – Przegrane zwycięstwo. Tytuł mówi wszystko, ale trzeba to czytać tak: będzie napisane, jak Chwalba tego chce – trochę dziegciu, trochę miodu, ale przede wszystkim ciekawie.

Chwalba opisuje je bez felietonowego zacięcia, zdając sobie sprawę, że wchodzenie w spory z historykami zajmującymi się tym wydarzeniem jest w zasadzie bez szans na rozwiązanie. Spór o to, kto był autorem koncepcji przejścia z defensywy do ofensywy – Piłsudski czy Rozwadowski – ciągnie się od stu lat i dalej pozostaje nierozstrzygnięty. A jest się o co kłócić, pomysł bowiem był zaskakujący i szedł na przekór dotychczasowej sztuce wojennej. Dość wspomnieć, że wysłany sztabowcom na pomoc w konsultacjach Francuz Maxime Weygand sugerował to, co się sprawdziło w czasie Wielkiej Wojny. Okopać się, wbić się w ziemię na długie miesiące i wzajemnie się wykrwawiać. Warszawa miała być powtórką Sommy, Verdun, Ypres. I całe szczęście, że rekapitulacja dziejów się nie wydarzyła. Pomysł przejścia z obrony do ataku idealnie wpasował się w przebieg Bitwy Warszawskiej. Armia Czerwona była rozciągnięta, pomiędzy poszczególnymi oddziałami brakowało dobrej komunikacji (Polakom udało się złamać rosyjskie szyfry), a przede wszystkim istniała rywalizacja pomiędzy dowódcami, który z nich zaniesie płonącą pochodnię rewolucji na Zachód. Tuchaczewski najbardziej chciał być Prometeuszem Proletariatu i to on parł do dalszej walki, nie czekając na nadejście posiłków. Polityczne kierownictwo bolszewików jeszcze przed rozpoczęciem Bitwy Warszawskiej widziało „Polskę czerwoną” i rozprowadzało ulotki z odezwami do Warszawiaków, aby występowali przeciwko własnej armii. Marchlewski pisał: „Do Proletariatu Warszawy! Młoty w dłoń! Sztandar czerwony nad pałacem Zygmuntowskim i Belwederem przez was powinien być zatknięty, zanim wkroczy do Warszawy armia czerwona”, wtórował mu Karol Radek: „Wywołujcie bunty i usuwajcie oficerów! Spieszcie w jednym szeregu z Armią Czerwoną do Warszawy”.

Swoje robiła też prasa moskiewska, która przekazywała informacje pochodzące od dowódców z pola bitewnego. Nagłówki biły po oczach wykrzyknikami: Warszawa wziętaWarszawa naszaKoniec białej PolskiCzerwone flagi nad WarszawąProletariat polski i masy pracujące Polski włączają się do marszu na Europę. Warta odnotowania jest data tych tytułów: to 15 sierpnia, a więc kiedy Bitwa Warszawska wciąż trwa. Dziś powiedzielibyśmy o nierzetelności dziennikarskiej, chciejstwie faktów, ale można też spojrzeć na to jak na zaklinanie rzeczywistości. Wielka wiara była pokładana w Armii Czerwonej, w jej zdolność niesienia ognia rewolucji aż po sam kres horyzontu. I bynajmniej nie ironizuję tutaj, trzeba jedynie wczytać się w emocje czerwonoarmiejców.

Jeszcze innym motywatorem posługiwał się Tuchaczewski, który znał swoich żołnierzy i obiecywał im dwa-trzy dni niczym nieskrępowanego szabru w zdobytej Warszawie. Należało ją tylko zdobyć. Bitwa Warszawska to starcie na polu psychologicznym (gdy chłopiec do bicia przestaje się zasłaniać i zaczyna oddawać, i to skutecznie), propagandowym, ale również na polu metafizycznym. Starcia toczyły się od 11 sierpnia do 16 sierpnia i obfitowały w zmienne koleje. Były sukcesy i porażki, bohaterowie i dezerterzy. Pamięć historyczna, która chce budować jedność narodową, to jednak ciekawy i bardzo wybiórczy mechanizm. Spośród wielu bohaterów do miana najważniejszego urasta postać księdza Ignacego Skorupki, który zginął 14 sierpnia pod Ossowem. Powiedzmy od razu, że jego śmierć była jedną z wielu bohaterskich, ale niestety nie zmieniła radykalnie nastawiania żołnierzy. Zauważmy też, że decydujące starcie, czyli to, które zapewniło zwycięstwo, nadeszło dopiero 16 sierpnia. Dlaczego zatem wybrano 15 sierpnia? Nałożyło się tu kilka czynników. 14 sierpnia Stanisław Stroński publikuje w „Rzeczpospolitej” tekst pod tytułem O cud Wisły. Być może artykuł ten umknąłby uwadze pośród wielu innych, gdyby nie dwa dni później przejęcie inicjatywy w Bitwie Warszawskiej. Tekst ukazał się w przededniu święta liturgicznego Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tradycja Kościoła wielokrotnie zaś wskazuje, że czciciele Maryi często umierają w wigilie jej świąt. Dla przykładu: Maksymilian Maria Kolbe. Bitwa Warszawska, z cudowną interwencją Maryi, doskonale wpasowywała się w znane dzieje Polski, do których wielokrotnie odwoływano się w celu pokrzepienia serc i ducha. Oto raz jeszcze Czarna Madonna, podobnie jak to było w czasie potopu szwedzkiego, ratuje Polskę. Ksiądz Ignacy Skorupka staje się powtórzeniem nie tylko osoby ojca Augustyna Kordeckiego (który walczy), ale również powtórzeniem biskupa Stanisława ze Szczepanowa (który ginie). Jasna Góra i Ostra Brama zostają dopowiedziane w Bitwie Warszawskiej. W ten sposób raz jeszcze w narracji uwypuklono mistyczny (maryjny) nurt dziejów Polski. Można by się zastanawiać, dlaczego narracja państwowa i historyczna (16 sierpnia) przegrała z narracją hagiograficzną (15 sierpnia). Może było tak dlatego, aby podkreślić tożsamość narodową państwa, które niedawno odzyskało niepodległość? Ponownie zatem odwołano się do wibrujących elementów duszy polskiej: ofiarnej śmierci księdza, kultu maryjnego, Boskiej interwencji w ziemskie dzieje. Raczej nieopacznie – i to też jest nie mniej fascynujące – z biegiem lat wzrósł nacisk na budowanie tożsamości „Polaka-katolika”, co nierzadko prowadziło do tworzenia wspólnoty wykluczającej wszystkich niemieszczących się w tym zakresie pojęciowym. Czy byli tego wszystkiego świadomi wiwatujący w 1920 roku?

Fragment recenzji zamieszczonej na stronach Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-62/artykul/panorama-warszawska

Dorota Karaś, Marek Sterlingow „Walentynowicz. Anna szuka raju”

Gdyby powstał film na podstawie Walentynowicz. Anna szuka raju, widziałbym go rozpoczynającym się taką sceną: Dorota Karaś i Marek Sterlingow zdejmują ze ściany portret bohaterki Sierpnia’80, oglądają go przy dobrym świetle, a gdy odwracają na drugą stronę, nagle odnajdują mała kartkę. Czytają jej zawartość, a później patrzą na siebie. Długo. I wreszcie jedno z nich mówi: nie żyje już nikt, kto mógłby potwierdzić te słowa.

Czy Walentynowicz jest książką sensacyjną? I tak, i nie. Na pewno dostajemy pokaźny fragment życiorysu, który do tej pory znany był niewielu. W zestawieniu z całością życia Walentynowicz, z przyjętą przez nią postawą mierzenia się ze światem, zatajenie tych informacji budzi zrozumiałe i bardzo żywe zainteresowanie. Jednocześnie książka Doroty Karaś i Marka Sterlingowa to biografia, w której autorzy starają się zrozumieć Annę Walentynowicz. Jest szacunek, jest przebijające do bohaterki ciepło, ale nie ma strachu przed podjęciem trudnych tematów i czołobitności. I zapewne dlatego otrzymaliśmy tak ciekawą i kompletną książkę.

Życiorys oficjalny Anny Walentynowicz skrojony był na miarę socrealistycznych czasów: sierota, która uciekła z wołyńskiej rzezi; ocaliła życie, ale straciła rodziców. Do Polski przyjechała z rodziną Teleśnickich, która wykorzystywała ją ponad siły jako pomoc domową i służbę przy gospodarstwie. Ostatecznie Anna mówi „dość” kapitalistom i rzuca pracę. Ma wtedy dwadzieścia lat i nic nie umie. Ale państwo wyciąga do takich jak ona ręce. Walentynowicz powiela w tym momencie losy znacznej części społeczeństwa. Bez żadnego „ukąszenia komunizmem”, za to z wiarą w hasła socrealistyczne. Kobiety mogą pracować i zarabiać tyle, ile mężczyźni i wspólnie można odbudować zniszczoną Polskę. To w sumie wystarczy, aby uwierzyć. Wybiera pracę w Stoczni Gdańskiej, która przypomina realizację tego, co głosi się na plakatach i w Polskiej Kronice Filmowej.

W 1953 roku dyrekcja stoczni otwiera szpital i rozbudowuje przychodnię. O zdrowie robotników dba czternastu lekarzy i trzydzieści osiem pielęgniarek. Na terenie zakładu są stołówki, biblioteka, dom kultury. Stocznia posiada rozgłośnię, orkiestrę dętą, robotniczy teatr i klub sportowy. To miasto w mieście. Robotniczy raj.

Tak autorzy charakteryzują miejsce pracy Walentynowicz. O to warto walczyć. I Walentynowicz będzie walczyć – swoją pracą, zapałem, ale także zdrowiem. Przez kilka lat będzie na ustach dyrekcji i w gazetach jako przykład modelowego pracownika. Są pochwały, są drobne nagrody, których wartość jest bardziej emocjonalna niż finansowa. W cieniu spawaczki Walentynowicz żyje jeszcze inna Walentynowicz. Ta, która uciekła z Wołynia zarówno w obawie przed rzezią, jak również od swojej rodziny. Od sióstr, od ojca, od braci. Od Teleśnickich, którzy będą utrzymywać, że nie tyle ją wykorzystywali, ile była traktowana jak członek rodziny. Teraz, gdy próbuję stworzyć raz jeszcze, dla samego siebie, jeden obraz Anny Walentynowicz z tak wielu odkrytych przez Karaś i Sterlingowa puzzli, dostrzegam, że zawsze ciągnęła za sobą cień niedopowiedzenia. I jest to o tyle kontrowersyjne, że zawsze chciała mówić prawdę i tylko prawdę i nie znać kłamstwa. Jej syn nigdy nie pozna swojego ojca. Nie pozna też ukraińskiej rodziny Anny. Ona sama nawiąże z nimi kontakt na kilka lat przed śmiercią. Gdy będą ją pytać o setki wywiadów i Cień przyszłości, książkę wywiad-rzekę, w której ich wszystkich uśmierciła, będzie odpowiadać, że wszystko zostanie wyjaśnione w kolejnym wydaniu. Książka będzie miała kolejne wydanie, Walentynowicz dalej będzie udzielać wywiadów, a raz opowiedziana historia będzie powtarzana jak gdyby nigdy nic.

Fragment recenzji zamieszczonej na stronach Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-60/artykul/marianna-ze-stoczni

Wojciech Chmielarz „Wyrwa”

Jeden telefon sprawił, że cały dotychczasowy świat Macieja Tomczyka zawalił się. Jego żona Janina zginęła w wypadku samochodowym. Przed Maciejem teraz trudne chwile: przekazać swoim córkom, że właśnie straciły matkę, rozpoznać zwłoki, rozpocząć formalności związane z pogrzebem. Nie potrafi jednak zrozumieć, dlaczego Janina miała wypadek pod Mrągowem, skoro pojechała do Krakowa. W dodatku na pogrzebie zjawia się nikomu nieznany mężczyzna…

Harlan Coben? Gillian Flynn? Nie, to Wojciech Chmielarz i jego najnowsza książka pod tytułem Wyrwa. Chmielarz na dłuższy czas pożegnał się ze swoim komisarzem Jakubem Mortką, który rozwiązywał kryminalne zagadki w sześciu powieściach. Sukces przyszedł wraz ze Żmijowiskiem, które przyniosło zmianę gatunkową z rasowego kryminału na thriller psychologiczny z mroczną tajemnicą. Wyrwa podążą tą samą ścieżką. Cykl z Mortką pozwolił Chmielarzowi wypracować dbałość o szczegóły, a przede wszystkim stworzyć wyraziste postacie. Maciej Tomczyk to Jakub Mortka w cywilu: obydwaj niezbyt dobrze radzą sobie w damsko-męskich relacjach. Bohater Wyrwy to spokojny mężczyzna, może nawet nazbyt spokojny. Kilkanaście lat małżeństwa, nudna praca jako analityka od tabelek w Excelu, ciągłe gonienie za każdym dodatkowym zleceniem, byleby spłacić kredyt, uczyniło z niego domatora w ciepłych kapciach. Chmielarz sukcesywnie buduje portret mężczyzny, który jest niespotykanie spokojnym człowiekiem. Pojawiają się kolejne sytuacje – przedszkole, do którego chodzi jego najmłodsza córka, rozmowy z teściami – w których pokornie zgina kark. Gdy wreszcie uderzy pięścią w stół, a robi to dopiero na 121 stronie, czytelnik mruczy pod nosem: no wreszcie. Maciej Tomczyk to taki everyman, człowiek z twarzy podobny zupełnie do nikogo, każdy z nas. Zasiedziały za biurkiem, kochający mąż i ojciec, żyjący wiecznie pracą, bo zawsze jest coś do zrobienia. Gdy relacjonuje swoje małżeństwo, bohater Wyrwy kreśli portret dzisiejszych 30- i 40-latków, którzy trochę się zagubili w granicach między pracą a życiem: „Tak bardzo chcieliśmy być dorośli i odpowiedzialni, że zapomnieliśmy o tym, czego kiedyś pragnęliśmy. A kiedyś pragnęliśmy przede wszystkim być szczęśliwi”.

Trudno jednak nie lubić Macieja Tomczyka. Żyje życiem każdego z nas i spotyka go to, co każdego z nas najbardziej przeraża. Nie tylko dlatego Wyrwę czyta się z zapartym tchem. Chmielarz umiejętnie konstruuje każdy rozdział tak, aby kończył się jakimś intrygującym stwierdzeniem lub nagłym zwrotem akcji, które wymuszają przewrócenie kolejnych kartek książki. No i jeszcze bohater Wyrwy, który powtarza niczym mantrę: to ja zabiłem własną żonę.

Fragment recenzji pt. „To, co jest pomiędzy nami, kochanie” zamieszczonej na stronach Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-59/artykul/co-jest-pomiedzy-nami-kochanie

Marta Grzywacz „Nasza pani z Ravensbrück”

Szeptana historia: ktoś coś słyszał, ktoś coś wie, komuś coś się przypomniało. Ale gdy Marta Grzywacz dociera do ravensbruczanek okazuje się, że nie ma z kim już rozmawiać. Dawne więźniarki już odeszły, a te, które mogłyby coś powiedzieć mówią, że nie pamiętają. Zatem trzeba zrozumieć samą Johannę Langefeld, bo w niej znajdować się muszą wszystkie odpowiedzi. Marta Grzywacz prowadzi swoje własne śledztwo tropem kobiety, która zaskakująco rzadko pojawia się na zdjęciach, ale jest dobrze pamiętana przez byłe więźniarki Ravensbrück. Historia będzie szła tu pod rękę z literaturą, pamięć świadka naocznego będzie stać w opozycji do najnowszych ustaleń rzeczowych historyków. Jedyne zachowane zdjęcie Langefeld będzie blaknąć coraz bardziej i tylko od czytelnika zależeć będzie, czy zdoła w mirażu czasu i wspomnień nakreślić jej wyraźny portret. Autorka daje do tego wszystkie narzędzia, ale oceną ostatnią – niełatwą – musi wystawić już sam czytelnik.

W osobie Johanny Langefeld odbija się całe pokolenie Niemców, którzy znaleźli się w nowej sytuacji po przegranej I wojnie światowej. Wobec kryzysu gospodarczego, zachwiania wartościami narodu, innym ułożeniem relacji damsko-męskich, na wszystko odpowiedzią miał być Adolf Hitler. Kobiety, które przejęły obowiązki mężczyzn wysłanych na front, a później musiały ustąpić im miejsca, gdy z niego wrócili (często jako inwalidzi, z traumami, chorobami psychicznymi), dopasowały się do zasady „Kinder, Küche, Kirche” (dzieci, kuchnia, kościół). Od tej pory mogły być matkami, realizować się na froncie rodzenie dzieci, dbać o zachowanie przyrostu naturalnego. Żeby to zrobić, należało dokonać redukcji pełnionych przez kobiety ról społecznych. Zmniejszono ilość studiujących do 10 procent wszystkich studentów, wyłączone je ze składu sędziowskiego. Jedyne, co im pozostało z chwilowej emancypacji to nieco krótsze włosy. Johanna Langefeld jest młodą owdowiałą matką, a w dodatku jest bezrobotna – to nie jest dobry punkt startu w III Rzeszy. Co zrobić, aby przetrwać w takim państwie? Nie krytykować, być wiernym i ślepo posłusznym. Państwo zresztą wyciąga pomocną rękę do takich jak ona – niewykształconych, przeciętnych, w słabej sytuacji ekonomicznej. Langefeld zostaje zatrudniona w zakładzie poprawczym, gdzie tłumi bunty nastolatek i młodych kobiet. Jak to robi – nikogo nie interesuje. Póki jest skuteczna – nikt nie pyta. Pnie się po szczeblach strażniczej kariery, widać, że jest skuteczna, że ma do tego talent. Z czasem składa podanie i zostaje przyjęta do powstającego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück. Obóz będzie się zmieniał, a wraz z nowymi zadaniami będzie dostosowywać się Johanna Langefeld. Choć po wojnie złoży zeznania, w których będzie umniejszać lub „humanitaryzować” swoją rolę, Marta Grzywacz wytrwale punktuje, co rzeczywiście mogła widzieć, co naprawdę wiedziała o obozach koncentracyjnych i jaka była jej rola. W tym celu chętnie oddaje głos współczesnym historykom, a sama autorka usuwa się nieco w cień. Czytelnik musi sam dokonać oceny.

Najważniejsze zdania w Naszej pani z Ravensbrück padają pod sam koniec książki:

Ktoś, kto nigdy nie był w obozie, nigdy nie zrozumie, że tam kryteria tego, co złe i dobre, były inne. Że nawet odrobina przyzwoitości ratowała ludziom życie i można było być za nią wdzięcznym. Dlatego nie dziwię się, że moje koleżanki uważały, że trzeba pomóc Langefeld. I tylko one mogły ją uratować„.

Autorką tych słów jest Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, jedna z ravensbruczanek. Byłe więźniarki obozu koncentracyjnego wystawiają Langefeld zadziwiającą laurkę moralności: nie przedłużała apelu ponad miarę, brzydziła się chłostą, nikt nie wiedział, aby uderzyła więźnia. Zdarza się, że drze karne meldunki i w ten sposób niektóre kobiety unikają ciemnicy, karnego bunkra, czy innych dotkliwych kar. Wspomniana już Alicja Gawlikowska-Świerczyńska stwierdza nawet: „Uważałyśmy, że Langefeld jest po prostu wspaniała!”. Nadzorczyni Ravensbrück stworzyła bowiem na terenie obozu warsztat artystyczny, gdzie niektóre więźniarki mogły wykonywać różne prace – buty, portrety, zabawki – które były sprzedawane SS-manom. Więźniarki miały dach nad głową, ciepłe miejsce, lekką pracę, podczas gdy na zewnątrz czekało przewożenie żwiru, praca pod gołym niebem lub bolesne eksperymenty medyczne. Z tej perspektywy Lagenfeld była „cudowna”. I jest to perspektywa, której czytelnik – siedzący w fotelu z kawą w ręku – nie jest w stanie pojąć. Grzywacz to szanuje, ale jednocześnie oddaje głos historykom. Ich świadectwo moralności nadzorczyni Ravensbrück jest zgoła odmienne. Langefeld nie musi sama bić, bo ma od tego ludzi. Z pracy więźniarek w warsztacie artystycznym zapewne sama czerpie korzyści materialne. Gdy ma przygotować transport ludzi do zagazowania, zrzuca to na innych. Langefeld jest typowym szefem każdej korporacji: moją pracę niech robią za mnie inni. Gdyby Johanna Langefeld była taka cudowna, to zrezygnowałaby z kariery obozowej. Miała świadomość tego wszystkiego, co się wokół niej działo – zabijanie nowonarodzonych dzieci w beczce z wodą, gazowanie ludzi i spalanie ich zwłok w krematorium, obłąkane eksperymenty, zabijanie w szpitalu starych, chorych i pyskatych. Nawet jeśli odwróciła twarz w inną stronę, by nie czuć mdląco słodkiego zapachu spalanych ciał, to niezmiennie dzierżyła mundur, podpisywała stosowne rozkazy, pobierała wysoką pensję. Mogła być nikim, potulną kobietą z pokolenia Kinder, Küche, Kirche, a wolała być kimś. Ważnym, znaczącym, decydujący o życiu i śmierci.

 

To fragment recenzji pt. „Stosunkowo ludzki kat” zamieszconej na stronie Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-53/artykul/stosunkowo-ludzki-kat

Nadchodzi „Archipelag Lewiatana”

Życie poza zbrodnią i winą? Bartek Ostrowski morduje z zimną krwią, a chcąc zmylić policyjne tropy, szuka schronienia w klasztorze; wielowiekowa tradycja głosi, że miejsce monastyczne zapewnia niekaralność. Nie przewidział tylko, że miejsce odosobnienia okaże się zaskakująco gwarne. W relacjach z mieszkańcami klasztoru – tak stałymi, jak i tymczasowymi – zaczyna rozpadać się misterny plan bohatera, a role łowcy i ofiary niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Każdy, kto decyduje się „umrzeć dla świata”, skrywa jakąś tajemnicę.
Życie pod zakonną regułą, powtarzalność dni i ćwiczeń dyscyplinujących ciało, ten sam krajobraz, milczenie… Kolejne rozdziały, ułożone zgodnie z monastyczną liturgią godzin, prowadzą nieuchronnie do pytania: co się stanie, gdy zło zamieszka w miejscu świętym?

Tak to sobie wymyśliłem, a co z tego wyniknie można się będzie przekonać jesienią, gdy ukaże się moja książka „Archipelag Lewiatana”.  Z fragmentem można zapoznać się na stronach Wydawnictwa Janka: https://www.jankawydawnictwo.pl/det_archipelag.html

Radosław Wiśniewski „Transmigracja”

Powieść marynistyczna? Toż to ramota straszna! Niby czytało się za dzieciaka Kapitana Blood’a Rafaela Sabatini czy Złoto z Porto Bello A.D. Howden Smitha (za Wyspą skarbów Roberta Louisa Stevensona nie przepadałem), ale pisać współcześnie z perspektywy pokładu łajby, to porwanie się na ryzykowny zabieg. Dziś narracja snuje się raczej w rytmie autostopu, przysiada na dłużej w lotniczych poczekalniach lub przeskakuje niczym gentelman Fogg z jednego środka transportu na drugi. Radosław Wiśniewski okrętuje czytelnika na pokładzie Transmigracji i zabierze go w rejs, który tylko pozornie ma swój cel oraz swoje morze.

Kanwą książki są rejsy na Gotlandię, gdzie znajduje się Visby. Tam właśnie, w domu dla pisarzy i tłumaczy, wydaje się tkwić upragniony port Wiśniewskiego. Zostać pisarzem, zostać poetą, a później znaleźć się niejako w raju dla piszących, gdzie cisza, wolność, dzień rozciągnięty do granic możliwości inkaustu w piórze (czy baterii w laptopie) – to wydaje się było celem wszelakich podróży. Jednak dotarcie do Visby nie przynosi ukojenia. Spacerując linią brzegową, przypatrując się kolejnym przybywającym na wyspę, a przede wszystkim przyglądając się swojemu odbiciu, autor odkrywa, że nieopatrznie stał się Panem Maluśkiewiczem: wyspa drgnęła i zaczęła płynąć dalej. Wyczekiwany port stał się jeszcze jednym okrętem, który właśnie podniósł żagle. Przeszłość podniosła swój łeb, spojrzała krzywo i powiedziała: mam cię, mandżur pakuj.

W tym, co napisałem nie ma ani krztyny złośliwości. Transmigracje należy tak właśnie czytać: nie spiesząc się, za nic mając chronologię, w dodatku drwiąc z linearności zdarzeń. Tempo czytania wyznaczają kręgi na wodzie, kolejne zanurzenia świadomości. A te rozchodzą się, dotykając coraz więcej spraw, poruszając kolejne boje, obmywając następne pokłady znaczeń. Trudność z Transmigracją polega na tym, że czytelnik otrzymuje książkę przebogatą. Nie sposób powiedzieć wprost, o czym jest książka Wiśniewskiego. Są tu zapisy z kolejnych rejsów, opis rozpadu pierwszego małżeństwa, szamotanie się w kieracie nudnej, bo niewdzięcznej pracy, szczęście drugiego małżeństwa, rozległe pejzaże historycznych pól bitewnych, które przezierają przez codzienność, duchowe poszukiwania rozpięte pomiędzy chrześcijaństwem a buddyzmem, alternatywne wersje historii… I jest jeszcze ona, Polska – oglądana pod światło, próbowana zębami, jak moneta co brzęczy fałszywie. Zapewne najprościej byłoby napisać, że Transmigracja to książka rozliczeniowa. Z dzieciństwem zanurzonym jedną nogą w PRL, a drugą tkwiącą w czasach transformacji ustrojowej. Z boomem literackim lat 90., którego aktywnym członkiem był Wiśniewski zarówno jako poeta, jak również jako krytyk (dość wspomnieć termin neoapokryfistów). Z marzeniami wyniesionymi z dzieciństwa, co dziwacznie zmutowały w dojrzałym życiu męża oraz ojca. I choć książka nie jest pozbawiona skowytu i bólu, że chciałoby się żyć inaczej niż się żyje, to Transmigracja sprawnie zachowuje równowagę, przechylając się w stronę groteski, rozważań historycznych płynnie przechodzących w zapatrzenie (zobacz kolejne Widzenia znad…) iście historiozoficzne, wręcz medytacyjne fragmenty, czy wreszcie skrzące się ciepłym, nieco podszytym ironią, dowcipem. W sukurs rozciągłości tematycznej podąża wielorakość gatunków literackich. Jest tu coś na wzór felietonu, są i fragmenty, które równie dobrze mogłyby być wyjęte z jakiegoś obszerniejszego eseju, nie brak szkicu, pamiętnika, reportażu, wreszcie zapisów przewodzących na myśl wpisy charakterystyczne dla mediów społecznościowych. I znów pojawia się natarczywe pytanie: jak to ująć w całość? Literacki patchwork, recycling literacki? Palimpsest? A może wraz z Transmigracją należałoby stworzyć nowy rodzaj literatury – pisanie po wodzie? Wszak Wiśniewski kluczy, porzuca chronologię, wspomnienia z dzieciństwa stoją obok gorzkich uwag pod adresem współczesności. Zwodzi czytelnika wsiadając na kolejny pokład, aby zejść z innego; okrętuje się w Gdyni, by płynąć do Visby, a dopływa do Boliwii i Gruzji. Granice stają się umowne i czasem czytający nabiera podejrzenia, czy aby nie ma do czynienia z podróżą wyimaginowaną na wzór tej, którą odbył Gustaw Herling-Grudziński do Pragi na łamach Dziennika pisanego nocą. Słowem: bezmiar wód i otchłań pamięci. Mało tego, Wiśniewski jakby bawił się potokiem słów, nadmiarem wyrazów. Co zatem zrobić z bogactwem, całą tą obfitością, które podaje autor? Zapewne to, co mówili wszyscy wielcy mistrzowie sztuk walk, począwszy od Bruce’a Lee po Andersona Silvę: ucz się od wody. Wiśniewski też zdaje się nie przejmować płynnością form, zataczaniem coraz szerszych kręgów. Zresztą, powiedzmy to sobie szczerze: nie musi. Dopóki się to czyta sprawnie, nie ma problemu. A czyta się dobrze (o czym wspomnę jeszcze na koniec).

 

Fragment recenzji pt. „Pełne zanurzenie” zamieszczonej na stronie Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-52/artykul/pelne-zanurzenie

Listy z Uloyi zaczynają właśnie docierać

Dlaczego wybór padł właśnie na Arktykę?

Przesłanki były różne. Pierwszą, najważniejszą była ta, że to miejsce, którego nie można pomylić z żadnym innym. Po drugie chciałem, żeby była kraina, której sceneria oraz otoczenie będzie skłaniało do wyciszenia, refleksji, kontemplacji oraz skupienia, a nie będzie kipiącym targiem na Sycylii. Myślę, że baza w dalekiej Arktyce, która znajduje się pół tysiąca kilometrów za Kręgiem Polarnym, w połowie długości Grenlandii, to docelowo dobre miejsce, a nie jednorazowo. Kilka lat temu założyła ją grupa polskich alpinistów. Stoi w miejscu dawnej przystani rybackiej. Dzięki Golfsztromowi są tam zupełnie znośne warunki do życia. Myślę, że w tym otoczeniu, w izolacji, wśród wszechpotężnej tam natury, osoby te są w stanie wiele w sobie odkryć i zdziałać. Dużo też, rzecz jasna zależy, od ich wrażliwości, sposobu funkcjonowania w grupie, od planu warsztatów i pozostałych zajęć. Myślę, że w tym roku bardzo dobrze to zadziałało, czego wyrazem jest właśnie ten „List z Uløyi”.

(Arktyka w marcu, ośrodek na Uloyi. Fot. Tomasz Kaźmierowski)

(…)Największe wrażenie zrobiła na mnie otwartość i zaufanie, z jakim traktowali się uczestnicy. Niezmiernie rzadko doświadczamy rzeczowej, życzliwej, pozbawionej ideologicznego zacietrzewienia dyskusji o ważnych sprawach wychodzących daleko poza literaturę i kulturę, dotyczącą współczesnych narracji (także tych politycznych), podziałów i stereotypów. Wśród tej szóstki były osoby zarówno o silnej orientacji chrześcijańskiej, konserwatywnej, realpolitycznej, jak i o światopoglądach ekologicznych, liberalnych, lewicowych. Niektóre z nich przyznawały, iż wyprawiały się do Arktyki z obawą czy nie rozgrzeją tej małej wyspy plemienne spory czy odwracanie się plecami. Większość z uczestników warsztatów nie bierze bezpośredniego udziału w debacie politycznej w kraju, co z pewnością ułatwiało dyskusję bez uprzedzeń. Żaden z nich jednak nie ukrywał swoich przekonań i ocen. Dzięki temu rozmowy były bardzo żywe, a uczestnicy niejednokrotnie gotowi byli rewidować swoje wcześniejsze przekonania (i – przyznawali to – stereotypy, schematy), testować perspektywę stosowaną przez innych, rzetelnie, szczegółowo wyjaśniać źródła swoich stanowisk.

Kiedy po powrocie wszystkich po kolei pytałem o wrażenia z warsztatów właśnie to – obok wszechmocnej natury Arktyki – było dla nich największym, budującym zaskoczeniem. I wszyscy uważali, że tę formułę warsztatów i nagrody winniśmy kontynuować.

To fragment rozmowy Marty Kawczyńskiej z Tomaszem Kaźmierowskim z Fundacji Identitas.  Pod tym adresem całość rozmowy o warsztatach https://tygodnik.tvp.pl/48147615/obawiali-sie-ze-polskie-plemienne-spory-rozgrzeja-lodowata-polnoc-co-przyniosla-izolacja-w-odleglej-arktyce?fbclid=IwAR3iGg9i7Xs_UUKkXrvoB8n7xVCPa1qxObZOQklwia4sNxbIEOGk0uqAltc