Marta Grzywacz „Nasza pani z Ravensbrück”

Szeptana historia: ktoś coś słyszał, ktoś coś wie, komuś coś się przypomniało. Ale gdy Marta Grzywacz dociera do ravensbruczanek okazuje się, że nie ma z kim już rozmawiać. Dawne więźniarki już odeszły, a te, które mogłyby coś powiedzieć mówią, że nie pamiętają. Zatem trzeba zrozumieć samą Johannę Langefeld, bo w niej znajdować się muszą wszystkie odpowiedzi. Marta Grzywacz prowadzi swoje własne śledztwo tropem kobiety, która zaskakująco rzadko pojawia się na zdjęciach, ale jest dobrze pamiętana przez byłe więźniarki Ravensbrück. Historia będzie szła tu pod rękę z literaturą, pamięć świadka naocznego będzie stać w opozycji do najnowszych ustaleń rzeczowych historyków. Jedyne zachowane zdjęcie Langefeld będzie blaknąć coraz bardziej i tylko od czytelnika zależeć będzie, czy zdoła w mirażu czasu i wspomnień nakreślić jej wyraźny portret. Autorka daje do tego wszystkie narzędzia, ale oceną ostatnią – niełatwą – musi wystawić już sam czytelnik.

W osobie Johanny Langefeld odbija się całe pokolenie Niemców, którzy znaleźli się w nowej sytuacji po przegranej I wojnie światowej. Wobec kryzysu gospodarczego, zachwiania wartościami narodu, innym ułożeniem relacji damsko-męskich, na wszystko odpowiedzią miał być Adolf Hitler. Kobiety, które przejęły obowiązki mężczyzn wysłanych na front, a później musiały ustąpić im miejsca, gdy z niego wrócili (często jako inwalidzi, z traumami, chorobami psychicznymi), dopasowały się do zasady „Kinder, Küche, Kirche” (dzieci, kuchnia, kościół). Od tej pory mogły być matkami, realizować się na froncie rodzenie dzieci, dbać o zachowanie przyrostu naturalnego. Żeby to zrobić, należało dokonać redukcji pełnionych przez kobiety ról społecznych. Zmniejszono ilość studiujących do 10 procent wszystkich studentów, wyłączone je ze składu sędziowskiego. Jedyne, co im pozostało z chwilowej emancypacji to nieco krótsze włosy. Johanna Langefeld jest młodą owdowiałą matką, a w dodatku jest bezrobotna – to nie jest dobry punkt startu w III Rzeszy. Co zrobić, aby przetrwać w takim państwie? Nie krytykować, być wiernym i ślepo posłusznym. Państwo zresztą wyciąga pomocną rękę do takich jak ona – niewykształconych, przeciętnych, w słabej sytuacji ekonomicznej. Langefeld zostaje zatrudniona w zakładzie poprawczym, gdzie tłumi bunty nastolatek i młodych kobiet. Jak to robi – nikogo nie interesuje. Póki jest skuteczna – nikt nie pyta. Pnie się po szczeblach strażniczej kariery, widać, że jest skuteczna, że ma do tego talent. Z czasem składa podanie i zostaje przyjęta do powstającego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück. Obóz będzie się zmieniał, a wraz z nowymi zadaniami będzie dostosowywać się Johanna Langefeld. Choć po wojnie złoży zeznania, w których będzie umniejszać lub „humanitaryzować” swoją rolę, Marta Grzywacz wytrwale punktuje, co rzeczywiście mogła widzieć, co naprawdę wiedziała o obozach koncentracyjnych i jaka była jej rola. W tym celu chętnie oddaje głos współczesnym historykom, a sama autorka usuwa się nieco w cień. Czytelnik musi sam dokonać oceny.

Najważniejsze zdania w Naszej pani z Ravensbrück padają pod sam koniec książki:

Ktoś, kto nigdy nie był w obozie, nigdy nie zrozumie, że tam kryteria tego, co złe i dobre, były inne. Że nawet odrobina przyzwoitości ratowała ludziom życie i można było być za nią wdzięcznym. Dlatego nie dziwię się, że moje koleżanki uważały, że trzeba pomóc Langefeld. I tylko one mogły ją uratować„.

Autorką tych słów jest Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, jedna z ravensbruczanek. Byłe więźniarki obozu koncentracyjnego wystawiają Langefeld zadziwiającą laurkę moralności: nie przedłużała apelu ponad miarę, brzydziła się chłostą, nikt nie wiedział, aby uderzyła więźnia. Zdarza się, że drze karne meldunki i w ten sposób niektóre kobiety unikają ciemnicy, karnego bunkra, czy innych dotkliwych kar. Wspomniana już Alicja Gawlikowska-Świerczyńska stwierdza nawet: „Uważałyśmy, że Langefeld jest po prostu wspaniała!”. Nadzorczyni Ravensbrück stworzyła bowiem na terenie obozu warsztat artystyczny, gdzie niektóre więźniarki mogły wykonywać różne prace – buty, portrety, zabawki – które były sprzedawane SS-manom. Więźniarki miały dach nad głową, ciepłe miejsce, lekką pracę, podczas gdy na zewnątrz czekało przewożenie żwiru, praca pod gołym niebem lub bolesne eksperymenty medyczne. Z tej perspektywy Lagenfeld była „cudowna”. I jest to perspektywa, której czytelnik – siedzący w fotelu z kawą w ręku – nie jest w stanie pojąć. Grzywacz to szanuje, ale jednocześnie oddaje głos historykom. Ich świadectwo moralności nadzorczyni Ravensbrück jest zgoła odmienne. Langefeld nie musi sama bić, bo ma od tego ludzi. Z pracy więźniarek w warsztacie artystycznym zapewne sama czerpie korzyści materialne. Gdy ma przygotować transport ludzi do zagazowania, zrzuca to na innych. Langefeld jest typowym szefem każdej korporacji: moją pracę niech robią za mnie inni. Gdyby Johanna Langefeld była taka cudowna, to zrezygnowałaby z kariery obozowej. Miała świadomość tego wszystkiego, co się wokół niej działo – zabijanie nowonarodzonych dzieci w beczce z wodą, gazowanie ludzi i spalanie ich zwłok w krematorium, obłąkane eksperymenty, zabijanie w szpitalu starych, chorych i pyskatych. Nawet jeśli odwróciła twarz w inną stronę, by nie czuć mdląco słodkiego zapachu spalanych ciał, to niezmiennie dzierżyła mundur, podpisywała stosowne rozkazy, pobierała wysoką pensję. Mogła być nikim, potulną kobietą z pokolenia Kinder, Küche, Kirche, a wolała być kimś. Ważnym, znaczącym, decydujący o życiu i śmierci.

 

To fragment recenzji pt. „Stosunkowo ludzki kat” zamieszconej na stronie Nowego Napisu: https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-53/artykul/stosunkowo-ludzki-kat

Dodaj komentarz